Kosmetyczny must have - KORUND

Kosmetyczny must have - KORUND

Jeśli miałabym wskazać jeden z moich ulubionych kosmetyków z grupy "tanio i dużo" to bez wątpienia byłby to korund kosmetyczny. Kiedy go kupowałam nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego ile można z niego wyciągnąć i ile on sam może dla mnie zrobić.


O korundzie nie wiedziałam wiele. Tlenek aluminium w postaci bardzo drobnych kryształków. Nawet nie wiedziałam, że ten sam w salonach kosmetycznych jest wykorzystywany do mikrodermabrazji. Wzięłam go, ponieważ potrzebowałam kosmetyku do złuszczania, a bałam się wyjść poza bezpieczną strefę, jaką były kosmetyki już przeze mnie posiadane- zwłaszcza, że byłam na finiszu walki o zdrową cerę bez problemów.
Na pierwsze użycie stwierdziłam "co może taka drobnica" ... i zaszalałam. Moja twarz też, serwując mi po tym wygląd poparzonej. Z następnym użyciem byłam mądrzejsza. I co nieco wyedukowałam się w kwestii korundu. Oczywiście na moje własne prywatne potrzeby.


Od początku drobinki stosowałam z ulubionymi olejami (czarnuszka i tamanu to nadal moi ulubieńcy), albo kwasem hialuronowym. Albo tym i tym. Ilości śladowe, bo chociaż wyglądają niepozornie, to dają sobie świetnie radę. Po takim zabiegu na twarz coś tłustego, dobrze nawilżającego jest najlepszym wyborem- ja w tym przypadku wierna jestem kremowi brzozowemu z botuliną z Sylveco. Zalety? Przebarwienie gdzieś znikają, skóra jest bardziej promienna i nawet pierwsze zmarszczki jakby się spłycały ;) Niewielkim kosztem mam to, co mieć chciałam.
Oczywiście warto dodać, że tak jak w przypadku zwykłego peelingu nie przesadzamy z częstotliwością (1-2 razy w tygodniu to max), ani nie męczymy nim skóry, gdzie akurat COŚ się dzieje.

Nie byłabym sobą gdybym nie szukała kolejnych zastosowań. Cellulit i peeling kawą? Przeżytek, korund do tego świetnie się nadaje. Rozstępy też nie są mu straszne. Wystarczy dodać odrobinę do ulubionego żelu pod prysznic i już mamy gotowego pomocnika w walce z niedoskonałościami naszej skóry.
Sama jeszcze czasem dodaję go do szamponu, aby wykonać peeling skóry głowy. Po zabiegu obficie spłukuje włosy i myję już tak jak zawsze. Jeśli cokolwiek zostało z drugim płukaniem znika.


Wspominałam już o zalecia, jaką jest cena prawda? Ja za swój niekończący się 100 g korund zapłaciłam ok 10 zł. To cena zbliżona do cen peelingów z drogerii. Jednak jest jedna różnica - ten starcza na długo, a poza tym dodając do ulubionych, sprawdzonych kosmetyków nie musimy ryzykować nietolerancją objawiającą się na milion sposobów po użyciu nowego kosmetyku.


Macie swoich tanich, uniwersalnych ulubieńców? Podzielcie się, może odkryję coś nowego :)
Kubeczek menstruacyjny, jestem na tak!

Kubeczek menstruacyjny, jestem na tak!

Też tak macie, ze do pewnych decyzji musicie dojrzeć? Bo ja tak. A jedną z takich decyzji był zakup kubeczka menstruacyjnego. 
Kilka lat temu na hasło kubeczek stukałam się w głowę. Kompletnie to do mnie nie przemawiało. Do czasu, aż zaczęłam o nim czytać. Później do tego doszły pozytywne rekomendacje od przyjaciółek, a w końcu i ja sama zdecydowałam się na ten kobiecy gadżet.



Dlaczego?

Zacznę może od tego czym kubeczek menstruacyjny jest. Jest to produkt wykonany z bezpiecznego tworzywa (medyczny silikon, czy TPE), który jest alternatywą dla innych środków higienicznych potrzebnych podczas okresu. Z wyglądu przypomina lejek, do tego jest giętki i delikatny.
Plusów używania kubeczka jest wiele. Na czołówkę wychodzi chyba ekologia- starcza on nam na wiele lat i nie ma nic wspólnego z jednorazówkami, które lądują tonami na wysypiskach. Spójrzmy też na to ekonomicznie: kwota jaką wydamy na kubeczek menstruacyjny zwróci się prawdopodobnie po roku. Niektórzy producenci podają żywotność 10-15 lat, więc to chyba niezła inwestycja?
Kolejnym plusem jest również pojemność. W połączeniu z dopasowaniem się do ścianek pochwy ryzyko "wpadki" jest niemal zerowe. Dodatkowo nie musimy martwić się częstymi zmianami, a kubeczki zgodnie z obietnicami mogą być opróżniane nawet co 12 godzin (wszystko zależy oczywiście od dnia i wielkości krwawienia) bez negatywnych skutków jak np. zapach.

To nadal zbyt mało? Kubeczki menstruacyjne w przeciwieństwie do tamponów nie wysuszają wnętrza pochwy, a ich użytkowanie to ryzyko TSS znacznie mniejsze niż w przypadku tamponów.





Jak wybrać?

Większość firm jakie są dostępne na rynku oferują dwa rozmiary, które najłatwiej podzielić na przed i po porodzie siłami natury. Jednak to nie jest tak łatwa sprawa. W ten sposób możemy określić średnicę kubeczka którego potrzebujemy. Drugą wartością jest jego długość. Specjaliści radzą zmierzyć wysokość szyjki podczas okresu i na tej podstawie dobrać odpowiedni dla siebie kubeczek.
A tych na rynku teraz jest na prawdę dużo. Oprócz walorów estetycznych takich jak kolor, czy wzór woreczka do przechowywania mamy wspominane rozmiary, a w niektórych modelach w obrębie rozmiaru również kilka długości. Dlatego też taki zakup powinien być poczyniony w miejscu, gdzie ktoś posłuży nam radą. Na pewno należy się wystrzegać wszelkich promocyjnych ofert na różnych serwisach aukcyjnych- tutaj nie ma co oszczędzać, a jak wspominałam w ostatecznym rozrachunku i tak wyjdziemy na plus.

Ja swoją przygodę będę zaczynała właśnie teraz dzięki uprzejmości Drogerii Ekologicznej - przesyłka od nich to jak wcześniejszy prezent pod choinką 😉 Zapraszam do śledzeni i obserwowania, bo za jakiś czas zamierzam Wam zdać relację nie z tego CZY, ale o tym JAK bardzo pokochałam kubeczki.



Posiadacie ten gadżet? A może dopiero zastanawiacie się nad zakupem?
Co pod choinkę?

Co pod choinkę?

Grudzień to nie lada gratka dla wszystkich fanek zakupów, szczególnie tych przeznaczonych na prezenty. Mikołaj i gwiazdka są bardzo dobrymi okazjami ku temu, żeby obdarować czymś swoich najbliższych. Do tego w czasie zbiega się z datowany na koniec listopada czarnym piątkiem, dniem darmowej wysyłki, czy cyber weekiem, który jest rozbudowaną wersją cyber poniedziałku. Sporo tego prawda? Są to świetne okazje, aby kupić bardziej ekskluzywne, czy po prostu droższe marki i podarować je komuś.
Jeśli jednak zaspałyście to żaden problem. Jest kilka uniwersalnych prezentów, które nawet bez przecen nie będą kosztowały majątku,a  na pewno ucieszą odbiorcę. Ja mam trzy "must have" i uważam, że brak czegoś z tej listy pod choinką to w moim wykonaniu oczywiste przeoczenie 😉

Mój hit numer jeden praktykowany co roku. Na cztery najbliższe mi osoby płci żeńskiej trzy z nich w ubiegłe święta znalazły to pod choinką- nieźle, prawda? Mowa o BIŻUTERII. Kto powiedział, że to musi być droga sprawa? W zależności od budżetu możemy wybrać firmę, albo firemkę, która różni się tylko tym, że nie posiada znanego logo. Złoto, czy srebro? Osobiście znam na prawdę niewiele osób, które wybierają to pierwsze. Ja też jestem fanką srebra- nienachalne, kobiece i urokliwe. Do tego z racji niższych cen wybór jest znacznie większy.
Przy biżuterii moim zdaniem najbezpieczniejsza jest bransoletka. Kolczyki- alergie, łańcuszki- zazwyczaj ma się jeden ulubiony i nosi go do zdarcia, zaś pierścionki mogą być nie trafione pod kątem rozmiaru. Jednak to my znamy najlepiej obdarowana osobę i wiemy co ją może ucieszyć. A do tego nie znam kobiety, która nie ucieszyłaby się z małego pudełeczka z błyszczącą zawartością.


Numer dwa to książki, a dokładnie poradniki. W dzisiejszych czasach kupowanie książek w wersji tradycyjnej jest powoli zastępowane tymi w wersji cyfrowej. Życie w biegu, częste zmiany, małe mieszkania, wygoda- wszystko składa się na popularność różnych czytników. Jest jednak jeden specyficzny rodzaj literatury, który lepiej mieć w wersji tradycyjnej. Tak, żeby bez problemu do niego wrócić, dodać kolorową zakładkę i czerpać z niej inspiracje. Mowa o różnych poradnikach, których na rynku aktualnie nie brakuje. Prezent trafiony zarówno dla kobiety jak i mężczyzny, jednak to na kobiecie chciałabym się skupić. Masz do obdarowania fankę mody, maniaczkę kosmetyków, a może fit mamę, czy ciągle gdzieś gnająca pracoholiczkę? Dla każdej z nich znajdzie się odpowiedni tytuł. Eksperci w różnych dziedzinach,a  nawet blogerzy wychodzą na przeciw potrzebom i chcą podzielić się swoimi pomysłami i przemyśleniami i to jest świetne. Moim zdaniem warto zatrzymać się przy regale z tą tematyką i skusić na coś, co wywoła pozytywny emocje w odbiorcy prezentów.


Trzecim "podchoinkowym" hitem są foto książki. Skuteczne gdy: masz w rodzinie dziecko, masz w rodzinie fana wspomnień, masz wśród najbliższych osobę z którą widujesz się bardzo rzadko, albo masz za sobą mega ważne wydarzenie jak ślub najbliższych. Skuteczne również w milionie innych przypadków. Bardzo lubię obdarowywać tego typu gadżetami, bo widzę że to sprawia radość nie tylko mi, ale i osobie która to otrzyma. Koniec roku jest idealnym czasem, żeby zrobić podsumowanie- foto kroniki, które podarujemy bliskiemu każdego roku będą świetnym wspomnieniem za tych kilkadziesiąt lat. Nie masz pomysłu, ani czasu? Wystarczy, ze użytkujesz któryś z bardziej znanych serwisów społecznościowych. Na stronie INSTABOOK możesz automatycznie utworzyć album ze zdjęciami. Wchodzisz, wybierasz swojego instabooka, a później łączysz z facebookiem, czy instagramem i ta dam! wszystkie zdjęcia ładują na tak tradycyjnym nośniku jakim jest papier. Jaki jest tego plus? Babcia może zdjęciami wnuczki chwalić się wśród koleżanek, a niedawna panna młoda w torebce nosi urywek z najważniejszego dnia w swoim życiu i może się nim dzielić z przyjaciółmi.
To Was jeszcze nie przekonało? Pod TYM linkiem KOD RABATOWY -15% dla Was, więc łapcie chwilę i twórzcie swoją książkę pełną instagramowych, albo tych nikomu dotąd niepokazywanych zdjęć i dzielcie się nimi z najbliższymi. Gwarantuję, że ten prezent jako jeden z nielicznych posłuży długie lata.




Pozostając w tematyce prezentów warto poszukać również gdzieś indziej- voucher do sklepu pełnego książek (odnosząc się do tego co już wspominałam proponuje te z książkami elektronicznymi w ofercie), ciepłe kapcie, czy pluszowa piżamka, które ucieszą każdego zmarźlucha, czy kosmetyki. Chociaż te ostatnie to raczej punkt ewentualny i dla osoby której potrzeby znamy, chociaż kosmetyki to tak duże pojęcie, że możemy pod nie podciągnąć też gadżety, a przecież doskonale wiemy, ze pędzli nigdy za dużo ;)



Jak wyglądają wasze listy? Czy macie prezentowy must have, który jest zawsze sprawdzoną opcją awaryjną? Co to jest?

















Drogie vs. tanie - plastry na nos.

Drogie vs. tanie - plastry na nos.

Kilka miesięcy temu na fali koreańskich kosmetyków kupiłam przy okazji innego zamówienia plastry na nos, które miały pomóc w pozbyciu się wągrów. Za jeden plater zapłaciłam 1,7f i z kolejnymi zakupami dałam sobie spokój, bo to jednak trochę sporo jak na jednorazowy zabieg.
I okazuje się, ze całe szczęście, ze odpuściłam, bo kilka dni później w uwielbianym przez niemal wszystkich którzy go znają "funciaku" trafiłam na dużo tańszą alternatywę.


Beauty Formulas Australian, Tea tree- głęboko oczyszczające plastry na nos. 6 sztuk kosztowało mnie całego funta, więc mimo niepochlebnych opinii postanowiłam się skusić. Pierwszy plaster wypróbowałam na mężu ;) Oprócz prawidłowego działania, była też niespodzianka- trochę kleju zostało na nosie i było trzeba z nim walczyć. Poza tym żadnych podrażnień, więc sama też się skusiłam. W moim przypadku było podobnie, nos oczyszczony jednak pozostał klej. W końcu wpadłam co było nie tak - zbyt wiele wody. Kiedy przy następnym zabiegu ograniczyłam jej ilość plaster zszedł bez żadnego problemu z nosa nie pozostawiając absolutnie żadnych śladów, poza tymi na które liczyłam używając go.



Skład plastry mają na prawdę krótki: polyvinyl alcohol (tworzy film na skórze, jest używany właśnie w tego typu maseczkach peel-off, może powodować podrażnienia i być może to on jest powodem słabych ocen), glycerin (tutaj prawdopodobnie jako pomoc w działaniu substancji konserwujących, zapobiega wysychaniu), almond oil PEG-6 esters (półsyntetyk z olejkiem migdałowym, oczyszcza, nawilża, wygładza), hamamelis virginiana (with hazel) extrat (wyciąg z oczaru wirginijskiego), melaleuca alternifolia (tea tree) leaf oil (olejek z drzewa herbacianego), dipotassium glycyrrhizate (pochodna lukrecji, działanie łagodzące, przeciwzapalne, usuwa podrażnienia)
Dla mnie osobiście nie ma tu tragedii, ale opinię pozostawię ekspertom, bo ze mnie żaden fachowiec.

Od strony wizualnej: kartonik i 6 pojedynczo zapakowanych plasterków w nim. walorów estetycznych wybitnych nie posiada, a do uroczego opakowania z korei mu daleko, ale nie o to przecież chodzi. Koszt ok 13 zł widziane w Super Pharm (tak podpowiadał internet)


Lubicie maski typu peel-off? Macie swoich ulubieńców?
EOS - do dwóch razy sztuka

EOS - do dwóch razy sztuka

Dawno, dawno temu, pewnego słonecznego dnia, robiąc zakupy w jednej z internetowych drogerii natknęłam się na wyjątkowe jajo. Zachwyty nad nim spływały do mnie z każdej strony, więc postanowiłam je wypróbować. 

Jednak dni mijały, a moje usta tylko ładnie pachniały. Przyszła zima, ciężki czas i niestety - musiałam czym prędzej jajo zamienić na inny kosmetyk, który był w stanie poradzić sobie z tym, co dzieje się za oknem, a przy okazji na moich ustach. 
O jakim jaju mowa? Jest to balsam do ust marki EOS. Nasze pierwsze spotkanie to totalne rozczarowanie. I mimo, że bardzo chciałam, żeby było inaczej to musieliśmy się pożegnać.


Kilka miesięcy temu ponownie wpadłam na produkt tej firmy i ponownie, nie zrażając się pierwszym wrażeniem, postanowiłam go wypróbować. 
Tym razem zaczęłam od składu. Na moje niefachowe oko nie było do czego się przyczepić, a dodatkowo kilka składników które kojarzyłam bardzo dobrze mnie skusiły (kocham wosk w kosmetykach, podobnie jak olej kokosowy, czy masło shea - a to tylko część dosyć bogatego składu).
Po raz kolejny stałam się posiadaczką zachwalanego na cały świecie jaja. 
Używając regularnie starałam się wyłapać jakiś pozytywny wpływ na moje usta, jednak niestety i tym razem było podobnie jak poprzednio. Balsam nie działał cudów. Moje usta nie były bardziej odżywione, ani bardziej miękkie niż zwykle. Zgaduję, ze 80% balsamów do ust działa w podobny sposób, jednak cena tego jest trochę wyższa niż tych dostępnych w każdym kiosku, czy drogerii. Wydając 20/25 zł na kosmetyk tego rodzaju oczekujemy jednak chociaż minimalnej poprawy partii, dla której jest on stworzony. Ale przyznaje - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu w moje ręce wpadł balsam Tisane z którego jestem baaardzo zadowolona i raczej nie zamienię go na nic innego. A z Eos-a cieszy się moja trzylatka, bo biorąc pod uwagę skład pozwalam jej się czasem nim maznąć i poudawać dorosłą ;)



Znacie ten balsam? Jak wyglądała Wasza przygoda z nim? A możne macie innych ulubieńców w tej kategorii?
GlossyBox UK / LISTOPAD

GlossyBox UK / LISTOPAD

Kilka dni temu dotarł do mnie mój listopadowy GlossyBox. Czy wzbudził on  mój zachwyt?

W tej edycji dotarły do mnie 4 pełnowymiarowe produkty i jedna miniaturka. Oczywiście jak zwykle też znalazłam kupony rabatowe- tym razem była to zniżka do sklepu z sukienkami, oraz zniżka i darmowa wysyłka ze sklepu z gadżetami do domu. Z  tej drugiej najprawdopodobniej skorzystam, ponieważ ciągle jestem na etapie urządzania i w zasadzie teraz zostały mi tylko dodatki, które nadadzą wnętrzu charakteru :)




Ale wracając do pudełka. Czym zostałam tym razem zaskoczona?

1. Pędzel do blendowania cieni. Nie posiadałam, bo i maluję się niezmiernie rzadko. Jednak fajnie go mieć :) Pędzel marki Ruby z która do tej pory się nie spotkałam. Koszt ok 6f, jednak na stornie widnieje tylko cały zestaw za kwotę 25 euro.
Włosie pędzla jest mięciutkie i myślę, że używanie go będzie prawdziwą przyjemnością.


2. Rozjaśniająca, dodająca skórze witalności maska ze złotem. Limitowana świąteczna edycja od firmy 111SKIN. Z moim zamiłowaniem do maseczek myślę, że to najbardziej udany kosmetyk w tym zestawieniu. Maska Gold Brightening kosztuje (nie bagatela!) 20f, więc chyba jest tak jakby ... luksusowa ;) więcej o niej w filmiku pod linkiem.


3. Spray na poduszkę ułatwiający zasypianie. Byłoby fajnie, gdyby nie mały fakt- już od dawna jestem jego fanką, więc używam go regularnie, a jego obecność tutaj nie była żadnym wow. W każdym bądź razie fajnie mieć zapas. Spray pachnie przyjemnie, po spryskaniu nim poduszki unosi się delikatna nutka lawendy - myślę że to coś dla fanek. W duecie występuje z rollerem, który używamy na miejsca ciepłe, pulsujące- stosowanie podobne jak w przypadku perfum. Jednak tej drugiej wersji nie załączono. Tak, czy tak ten produkt mogę polecić już tej chwili. Firma ThisWork, deep sleep pillow spray. Koszt pełnowymiarowego opakowania 16f.


4. Kredka do oczu w kolorze przypominającym różowe złoto. Jak zdążyłam już podpatrzeć jest bardzo miękka, idealna w aplikacji. Niestety ściera się też również bezproblemowo zostawiając po sobie tylko odrobinę brokatu. De Bruyere Beaute, koszt 15 euro.


6. Sztuczne rzęsy. Wyglądają na całkiem przyzwoite, jednak chyba daleko im będzie do naturalnego wyglądu jak zapewnia producent. Są piękne, gęste i długie- ciężko szukać takich  naturze ;) Koszt ok 5f, Kiss, Looks So Natural Lashes.


Podsumowując nie jestem do końca zadowolona w tym miesiącu. Nic z otrzymanych produktów nie jest mi niezbędne, więc tym razem była to strata kasy. Jednak mimo niezadowolenia lubię te comiesięczne niespodzianki, więc chętnie zajrzę do edycji grudniowej - liczę, że w ramach świątecznego prezentu trafię na coś wartego uwagi :)




Znacie coś z tych produktów? Jak Wasze beautyboxy w tym miesiącu?
Planer Pani Swojego Czasu w skrócie

Planer Pani Swojego Czasu w skrócie

Jak sobie poradzić, kiedy masz dużo na głowie? Co zrobić kiedy gonią Cię terminy? Najlepszą opcją jest wizualizacja. Zapisywanie, notowanie. I dobrze jest mieć do tego idealne miejsce.
Przyznaję, jestem fanką wszelkich notesowych, kalendarzowych gadżetów. Dlatego gdy kilka tygodni temu Pani Swojego Czasu ogłosiła -50% szybciutko zdecydowałam się na zakup jej plenerów. regularna cena prawie 100 zł plus koszt przesyłki lekko mnie odstraszały, jednak po rabacie cena była warta grzechu. I tak weszłam w posiadanie Planera Pani Swojego Czasu.


Zacznę od początku. Lubię takie gadżety, bo prezentują się ładnie i cieszą oko. A przy tym są funkcjonalne. Zakupiony przeze mnie zestaw trzech zeszytów jest przygotowana na pół roku do przodu. Podoba mi się to, że moment od kiedy zaczynamy swoją przygodę i planowanie określamy same- w żadnym z zeszytów nie ma sztywnych ram i dat.
Mamy podział na miesiąc, tydzień i konkretny dzień. Jest miejsce na plany długoterminowe i notatki. I oczywiście, co teraz jest już bardzo częste w takich produktach, znajdziemy kilka cytatów dla motywacji i porad.
Rzekłabym, że taki zeszyt to raj dla perfekcjonisty.

Wizualnie prezentuje się nie źle. Prosto, a to dla mnie duży plus. Format szkolnego zeszytu sprawia, że jest poręczny. Miękka okładka (foliowana) nie dodaje nic do wagi, a jak wiadomo waga damskiej torebki i tak zazwyczaj nie należny do najniższych ;) Żeby plener się nie otwierał jest zabezpieczony gumką spinającą, a ze spodu wystają nie jedna, a trzy tasiemki pomocne przy zaznaczaniu ważnych terminów.




Jeśli ktoś potrzebuję czegoś, co pozwoli ogarnąć mu natłok spraw i obowiązków to ten gadżet jest dla niego. Jeśli będzie potrzebował czegoś, co nie trzyma go w sztywnych ramach czasowych to również mogę polecić.
Sama jednak rozejrzę się teraz za czymś innym. Z nowym rokiem wiele małych firm wypuści swoje kalendarze i właśnie czegoś takiego bym chciała. Tylko jeszcze nie wiem w którą stronę patrzeć i gdzie szukać.

A Wy możecie polecić jakieś ciekawe, autorskie kalendarze/planery/organizery? Z czego korzystacie na co dzień?


Ps. Zapraszam na mojego fb - czeka tam mała niespodzianka dla wszystkich kochających zdjęcia i dla każdego z fanów instagramowych albumów ;-)
Candy Tint Balm SLEEK

Candy Tint Balm SLEEK

Lubię wyprzedaże. A ostatnio bardzo lubię też produkty do ust. Więc kiedy w jednym z marketów trafiłam na tint balm od sleek-a postanowiłam od razu go sprawdzić.
Na szczęście wybór był dosyć spory, więc udało mi się zdobyć odcień w którym wiem, że będę się dobrze czuła.




Bardzo lubię produkty do ust zwane tint'ami. Mam kilka w swoich zapasach, ale każdy z nich ma formę półpłynną. Ze sleekiem jest inaczej. Tutaj mamy sztyft jak przy klasycznej szmince. Czarne, zgrabne opakowanie i w środku wysuwany tradycyjnie produkt. Skusiłam się na odcień cherry drop, bo wydał mi się on odpowiedni do stosowania na co dzień. I muszę przyznać, że to był strzał w 10! ponieważ bardzo dobrze się w nim czuje. Nie przeszkadza mi nawet lekki efekt połysku- tinty które posiadam po zaschnięciu matowieją. Myślę nawet, że w produkcie sleeka nazwanie go tintem jest troszkę na wyrost.


Candy tint balm utrzymuje się na ustach przyzwoicie długo. Nie jest to kosmetyk z górnej półki od którego wymagamy współpracy przez długi czas po pomalowaniu, jednak jako błyszczyk-zawsze-pod-ręką radzi sobie świetnie.
Jest tylko jeden minus. O tyle dziwny, że przy pierwszym kontakcie wydaje się plusem. Chodzi mianowicie o zapach. Pachnie pięknie, słodko i przyjemnie. Niestety ta intensywność nie ulatnia się na ustach, a momentami mam wrażenie, ze jest wręcz przeciwnie. Jest to męczące, bo chcąc się chociażby napić czujemy chemiczny, perfumowany posmak w buzi. Niestety to trochę ogranicza mnie w stosowaniu. Z racji tego, ze tint bardzo mi się podoba poszłam na kompromis- używam go przy okazji wyjścia z domu uprzednio porządnie się nawadniając. A przed jakakolwiek konsumpcją dokładnie ścieram go z ust i później na nowo nakładam. Myślę jednak, że przez ten aspekt nasza miłość nie będzie trwała wiecznie i w niedługim czasie zastąpię ten produkt czymś innym.


A Wy znacie tint od sleeka? Czy w ogóle mamy na sali fanki tego typu kosmetyków? :)
wake up, skin! czyli jak zamieniłam się w szopa

wake up, skin! czyli jak zamieniłam się w szopa

Dłuższą chwilę nie pisałam nic nowego, ale wszystko zganiam na przeprowadzkę. A w zasadzie na duży przed-przeprowadzkowy remont. Każda wolną chwilę spędzamy na malowaniu i poprawianiu. To całe zmęczenie zdecydowanie odbija się na mojej cerze. Jednak ja zapobiegawczo podczas zakupów kosmetycznych weszłam w posiadanie maseczki z The Creme Shop o wdzięcznej nazwie "wake up, skin!". Czy moja skóra faktycznie obudziła się po maseczce? I czy ta weszła do grona moich koreańskich ulubieńców?




Zacznę od tyłu, bo od strony wizualnej. Przyznam, że to właśnie przez nią skusiłam się na maseczkę. Chciałam koniecznie wypróbować "zwierzęce", koreańskie maski. Miałam ich kilka do wyboru i tutaj już przy podjęciu decyzji kierowałam się właściwościami.
Wake up, skin! są pakowane po trzy sztuki. Za taki komplet zapłaciłam 5f. W tej cenie dostałam możliwości zamiany w uroczego szopa. Pojawił się tylko jeden, duży minus- przez nadruk maska stała się niewygodna w użytkowaniu. Szop okazał się sztywniakiem, przy którym każdy ruch głową powodował jego przesuwanie i opadanie. Przy tradycyjnych maseczkach tego problemu nie miałam. Podobnie z przyleganiem, niestety nie każda partia skóry przez to skorzystała na właściwościach maski.


kilka chwil walczyłam, żeby ładnie przylegało,a  jak widać po bokach nadal maseczka gdzieś ucieka :(
I tutaj chce przejść do sprawy istotnej- działania. Bo wake up, skin! zadziałało świetnie. Skóra po zabiegu była miła, miękka delikatna, promienna i na pewno obudzona. Myślę, że nie bez znaczenia jest tutaj obecność żelu kokosowego i kwasu hialuronowego. Na prawdę z przyjemnością spojrzałam w lustro.
Nad składem się nie rozwodzę, oczywiście naturalniej byłoby wymieszać zieloną glinkę z ulubionym olejem, co często robię, ale maseczki w płachcie uzależniają. Do tego mnóstwo wyciągów z roślin służących naszej skórze: aloes, szałwia, jania[algi], chrysanthellum indicum[sprawdza się w walce z trądzikiem], kaki, herbata chińska, pigwowiec chiński[wspomaga nawilżenie, zatrzymując wodę w skórze], bylica japońska[pozytywny wpływ na cerę wrażliwą i trądzikową], czy cynamonowiec. Pozostałe składniki nie powinny wyrządzić krzywdy żadnemu rodzajowi cery - są dosyć uszczuplone. Oczywiście znajdziemy tu potencjalnych zapychaczy (jak np, methylparaben, czy butylene glycol), ale gwarantuję że przy niektórych składnikach z natury też jest taka szansa.

Czy kupię ponownie? Raczej nie. Trochę zniechęca mnie to o czym piałam- brak swobodnych ruchów przy używaniu maseczki. Chociaż działanie jest na prawdę warte uwagi. Nie wykluczam, że maseczka znajdzie się awaryjnie w kosmetyczce, tak żeby nadal ratować mnie po ciężkiej nocy.


Stosowałyście już słodkie, koreańskie, zwierzęce maseczki? Macie swoich ulubieńców?
OGX Szampon z mleczkiem kokosowym

OGX Szampon z mleczkiem kokosowym

Właśnie przed chwilą dokonałam czegoś, co w moim przypadku jest niemożliwe- zobaczyłam dno w butelce szamponu. Postanowiłam od razu podzielić się z Wami tą informacją,bo uwierzcie, że jeśli widzę dno w kosmetyku to musi być miłość ;) Tym razem moje uczucia skierowałam w stronę szamponu Organix z mleczkiem kokosowym. Kupowany na szybko, przez kilka tygodni na prawdę umilał mi czas podczas tej rutynowej czynności jaka jest mycie głowy. Moje włosy też nie narzekają, bo w sumie na co?


Skład szamponu jest całkiem niezły, mamy tutaj niewiele substancji konserwujących za to dużo substancji odżywczych, gdzie oczywiście na pierwszy plan wychodzi kokos, który znajduje się wysoko w składzie. Zapach występujący na samym końcu, co też jest dla mnie bardzo dobrym znakiem, bo szampon pachnie pięknie i mam podpowiedź, że to prosto "z natury", a nie z próbówki.
Pieni się nieźle, jest tym samym na prawdę wydajny (sodium c14-16 olefin sullfonate i cocamidopropyl hydroxysultaine niemal na samym początku listy składników). Przez te dwa aspekty organoleptyczne korzystanie z niego staje się przyjemnością.
Oprócz oleju kokosowego w składzie znajdziemy również olej z nasion krokosza (zmiękcza, wygładza, tworzy warstwę uniemożliwiająca odparowywaniu wody), panthenol (kondycjonuje, pogrubia, oraz nawilża włosy, dodaje blasku i ułatwia rozczesywanie), czy proteiny mleka (funkcja zmiękczająca, nawilżająca i wygładzająca). Jestem na prawdę mile zaskoczona, ze w drogerii można znaleźć coś, co prezentuje się na prawdę całkiem przyzwoicie.




Wizualnie prezentuje się bardzo ładnie. Urocza buteleczka, zamknięcie na klik i przyjazna środowisku. Wszystko na plus. 385 ml w Rossmanie kosztuje 35 zł, ale nie uważam tego za wysoką cenę jak za tak wydajny produkt.

Po użyciu szamponu moje włosy są miłe, miękkie i sypkie, a ja bardzo ten efekt lubię. Niestety mimo całych ochów nad składnikami, muszę przyznać że bez późniejszego wspomagacza grzebień z moimi włosami niespecjalnie chce współpracować.
Podczas kilkutygodniowego używania tylko raz musiałam odpuścić używanie, ponieważ skóra mojej głowy bardzo się wysuszyła- jednak mogę zgonić to również na karb zmiany wody. Po peelingu i naturalnym nawilżeniu masłem shea wróciłam do OGX i wszystko wróciło do normy, a ja więcej takich przygód nie miałam.
Jak wspominałam na początku dziś skończyła się moja buteleczka. Czy kupię następną? Z miłą chęcią, jednak pozytywnie zaskoczona tą firmą chciałabym spróbować również innych wersji.

Znacie firmę Organix? Korzystałyście z ich produktów? Jesteście fankami "dobrych składów", czy lubicie w swojej pielęgnacji silikony?
Marker do ust. Nowość od GOSH

Marker do ust. Nowość od GOSH

Jakiś czas temu pisałam o rezygnacji z beauty boxów. Jednak beGlossy skusił mnie ponownie i dlatego weszłam w posiadanie jego wrześniowej wersji. Jednym z kosmetyków który przykuł moją uwagę był kosmetyk do ust marki Gosh. Jednak nie była to zwykła pomadka, ani błyszczyk. Po raz pierwszy w swoich rękach miałam marker do ust. Jakie wrażenie na mnie zrobił?


W udziale przypadł mi kolor różowy. Chociaż z wyglądu robi wrażenie intensywnego, to przy bliższym poznaniu okazuje się bardzo delikatny. Dla mnie jest to duży plus, lubię takie subtelne efekty, ale wiem, że dla części z Was może być z tym różnie. 
Kiedy zdjęłam skuwkę przez moment zastanawiałam się JAK tego kosmetyku użyć. Na początku pomyślałam o stosowaniu go jako kredki - konturówki. Jednak jego kolor był na tyle jasny, że w tej opcji po prostu ginął. Został więc zwykłą, matową pomadką. Usta po nim są lekko klejące, ale kolejną zaletą jest trwałość. Bo chociaż kolor nie jest zbyt intensywny to ładnie trzyma się na ustach. 

Występuję w 6 różnych odcieniach. Na pewno chciałabym spróbować jeszcze czegoś mocniejszego, bo jestem ciekawa efektu kolorowania ust flamastrem, kiedy jest to na prawdę widoczne. 
Nie spodziewałam się, że taki kosmetyk może mi się spodobać, jednak warto było dać mu szansę. 
Koszt około 10 euro.




Usta pomalowane dookoła, żeby pokazać porównanie z naturalnym kolorem - widać, ze odcień specjalnie się nie różni od "oryginału"
Przyznam, że trochę dla niego skusiłam się na całe pudełko. 
Ale żeby nie było tak kolorowo trafiłam w opozycji do markera na kosmetyczny bubel jakich mało (przynajmniej w moim odczuciu), ale o nim opowiem Wam innym razem. 

Miałyście kiedyś w swoich rękach marker do ust? Jak się spisał? A może macie innego ulubieńca z kategorii "kolorówka do ust" ?

Copyright © 2014 what's on your mind? , Blogger