I  ❤ Sylveco

I ❤ Sylveco



Do tych kosmetyków pałam wielką miłością. Są to pierwsze "normalne" kosmetyki w mojej kolekcji, od kiedy zaczęłam mieć bzika na tym punkcie. 
Przez pewien czas stosowałam jedynie półprodukty. Olejek z czarnuszki, rycynowy, tamanu, kwas hialuronowy... To była podstawa mojej pielęgnacji. W pewnym momencie stwierdziłam, że i tak nie widzę efektu, a potrzebuję czegoś mocno natłuszczajacego i nawilżającego na noc i w sumie mogę zaryzykować. Mój wybór padł na krem brzozowy z betuliną. Po pierwszych dniach byłam zachwycona. Do tego stopnia, że chyba po raz pierwszy w życiu udało mi się zużyć kosmetyk do końca. Szukając dobrej oferty na kolejne opakowanie trafiłam na zestaw z lekkim kremem. Uznałam, że warto spróbować - podstawowa wersja była zdecydowanie zbyt ciężka jak na coś, co ma służyć w dzień pod makijaż. I o ile w nocy nie przeszkadzało mi świecenie, za dnia już nie byłam jego fanka. W ten sposób stałam się posiadaczką swojego ukochanego duetu. I chociaż dziś stosuję różne kosmetyki, to do tych wracam zawsze i często.

Jednym z kryteriów jakimi się kierowałam był skład. Dla mnie, ówczesnej maniaczki natury, był to priorytet. I to pewnie dlatego zdecydowałam tak, a nie inaczej. No, ale powiedzcie same. Czy tu jest się do czego przyczepić?

"Woda, Olej sojowy, Olej jojoba, Olej z pestek winogron, Wosk pszczeli, Betulina, Stearynian sodu, Kwas cytrynowy"


Nawet niewprawne oko nie zauważy nic tajemniczego. No może poza stearynianem sodu. Ale już śpieszę z wyjaśnieniem. Jest to substancja emulgująca, oczyszczająca, regulująca lepkość. Nic strasznego i nic co działa zapychająco.

Wersja lekka jest trochę bogatsza w skład, ale ciągle nie ma się do czego przyczepić. Po prawdzie znajdziemy tu substancje mogące działać komendogennie (stearynian sorbitanu) , są substancje konserwujące (benzyl alcohol, dehydroacetic acid), ale moim zdaniem kompletnie one temu kosmetykowi nie umniejszają.



Ja ze swojej strony mogę zdecydowanie polecić tą serię. Myślę, że przyniesie ona korzyści każdej skórze :)

A Wy znacie firmę Sylveco? A może macie swoje ulubione inne "naturalne" marki? Chętnie o nich posłucham :)

"Moje lata w Top Gear" Jeremy Clarkson

"Moje lata w Top Gear" Jeremy Clarkson



Na wstępie muszę przyznać, ze fanką jakże popularnego Top Gear-a nie jestem. Pisząc fan, mam na myśli osobę, która z zapałem śledzi każdy odcinek, każdego sezonu, a gdy niedawno Clarkson rozstał się z produkcją poszukiwała gorączkowo każdej wzmianki o tym wydarzeniu. Ja należę do grona osób "o zaczyna się, obejrzę", a newsy o rozwiązaniu umowy sprawdziłam dwu, może trzy-krotnie, kiedy pojawiły się sensowne informacje.



Jestem fanką książek. Muszę przyznać, że swoją miłością do czytania staram się zarazić każdego. Tym razem padło na męża. Robiąc kolejne zapasy lektur dziecięcych pomyślałam o nim. Zastanawiałam się jaka tematyka będzie odpowiednia i wzbudzi zainteresowanie. A tu nagle zawinął mi się sam Jeremi Clarkson i jego lata w Top Gear. Jako, że obserwatorem tego fenomenalnego programu jest trochę większym ode mnie, książka znalazła się w koszyku.

I teraz najlepsza część- to ja nie mogłam oderwać się od lektury. Pomimo, że język pana Clarksona nie należy do wyszukanych, czyta się go lekko i przyjemnie. Zostałam fanką jego porównań, ostrego języka i przedstawiania wszystkiego w wywrotny sposób.



Książka ma formę krótkich felietonów ukazujących się w prasie na przestrzeni kilkunastu lat (1993-2011). Każdy rozdział (przyjmijmy - nowy rok, nowy rozdział) jest rozpoczęty wizualnym przedstawieniem samochodu roku, a także hitów muzycznych i kinowych danego okresu. Muszę przyznać, że ten pomysł przypadł mi do gustu.
Felietony jak wspomniałam są krótkie. Idealne do kawy, albo na wolną chwilę. 112 tekstów pełnych charakterystycznego, niewybrednego poczucia humoru jednego z najbardziej rozpoznawalnych Brytyjczyków.

Ta pozycja to idealny prezent dla Waszych mężów, chłopaków i braci. I dla Was samych.
Krótkie historyjki są dla mężczyzn o wiele bardziej atrakcyjne, niż opasłe tomisko ciągnących się powieści, które my, kobiety, tak kochamy.
A jeśli dodamy do tego motoryzację i wszelkie nowinki, to tworzy nam się przykład męskiej książki idealnej.


A Wy znacie jakieś męskie książki warte polecenia? A może jakieś inne nie-oczywiste-kobiece propozycje, które warto poznać?

Dollish CC od Lioele

Dollish CC od Lioele



Jakiś czas temu zostałam wciągnięta w wir fascynacji kosmetykami koreańskimi. Moja toaletka powoli się nimi zapełnia, a ja z radością sprawdzam każdą nowość.
Niedawno dostałam swoją stosunkowo krótko wyczekiwaną przesyłkę z pierwszym w życiu kremem CC. Planowo zamierzałam zaopatrzyć się w Misshę, lub Skin79 jednak staneło na Dollish od Lioele. Skusiły mnie opinie i polecenie od osoby z cerą podobną do mojej, czyli problematyczną. Już od razu mogę powiedzieć - nie zapycha, a moja skóra ma się całkiem nieźle.

Pierwsze wrażenie



Kiedy pierwszy raz wycisnęłam trochę kremu na rękę, byłam w szoku. Jak biała maź z drobinkami niczym z peelingu może zakryć drobne niedoskonałości i przebarwienia? Szybko jednak przekonałam się, że efekty z katalogowych zdjęć wcale nie są zakłamane.

Kremik idealnie się wpasowuje w moją skórę. Pozostawia ja miękką i miłą w dotyku, jednak o większym nawilżeniu raczej mowy nie ma. Niestety, momentami widzę przebłyski różowych tonów, co trochę zmniejsza mój zachwyt. Ratuje mnie w tym puder transparentny Jadwiga (swoją drogą skład jest na prawdę w porządku i szczerze polecam!), Przyznam, ze liczyłam na Dollish jako na filtr przeciwsłoneczny na co dzień i na warunki miejskie (SPF34), Oczekiwałam że nałożę go na twarz nawet w pośpiechu i wyjdę z domu. Miał być też szybką alternatywą dla minerałów. Jednak jest światełko w tunelu, Mam wrażenie, że mniejsza ilość kremu nie nadaje skórze dziwnej różowej poświaty, Jest nadzieja, że w końcu się dotrzemy.



Jak z trwałością? Moim zdaniem jest nieźle. W ekstremalnie wysokich temperaturach nie był sprawdzany, ale zaraz po ćwiczeniach moja twarz nadal nie wyglądała najgorzej. Ciężko mi odpowiedzieć na pytanie, właśnie przez idealne stopienie się kremu ze skórą. Nawet jeśli się ściera, a ja tego nie widzę, to pozostawia po sobie dobre wrażenie ;)

Podsumowując

W 99% koreańskiego ideału będę szukała dalej. Nie żałuję zakupu, ale nie spodziewam się tu długiej przyjaźni. Chyba, że Dollish się zdecyduje i oprócz idealnego koloru nabierze też odpowiedniego odcienia ;)



Czy znacie jakieś warte polecenia koreańskie BB/CC? A może macie swój sposób na opisywany "różowy" przypadek?
Beach Blonde nie tylko dla blondynek

Beach Blonde nie tylko dla blondynek

Od bardzo dawna szukam szamponu idealnego. Próbowałam wielu drogeryjnych, naturalnych, dziecięcych. I albo jestem wymagającą konsumentką, albo moje włosy są zdecydowanie uparte i wymagające.


Korzystając z promocji w jednym z marketów zaopatrzyłam się w markę Johna Friedy. I tak stalam się posiadaczką szamponu oczyszczającego, oraz maski nawilżającej. Co mnie skusiło? Bynajmniej nie nazwa, bo nigdy wcześniej nie przewijała sie przy okazji moich poszukiwań. Skusił mnie "mint" wskazany drobnym druczkiem na butelce. Jestem fanką wszystkiego co miętowe, więc MUSIAŁAM sprawdzić ten szampon. Dopatrzyłam na półce też maskę, więc i ona wylądowała w moim koszyku. Trzeci produkt to spray rozjaśniający, ale ten czeka na sprawdzenie i zajmę się nim innym razem ;)

Tego samego dnia postanowiłam sprawdzić nowe nabytki. I tu pierwsze zaskoczenie - zapach. Nie jest to słodka, kosmetyczna mięta. Ja poczułam miętę prosto z ogródka babci. Zapach utrzymywał sie dosyć długo po umyciu. I muszę dodać, że szampon prócz genialnego zapachu spełnia swoją powinność. Pierwszy raz miałam do czynienia z szamponem oczyszczającym i tu kolejne zaskoczenie. Czułam różnicę! Włosy były lżejsze, jakby bardziej sypkie, o ile można tak powiedzieć o mokrych włosach. W poszukiwaniach ideału nie ustaję, ale teraz chociaż wiem mniej więcej czego szukam. Na pewno przed kolejnym zakupem wykończę moją miętową buteleczkę - jeśli starczy mi cierpliwości, bo szampon jest dosyć wydajny.

Nigdy nie byłam fanką masek do włosów. Odzywek do spłukiwania w sumie też, bo nigdy nie miałam na nie czasu. Aż do chwili kiedy trafiłam na metodę odwróconą - najpierw odżywianie włosów, później mycie skóry głowy. Dlatego skusiłam się na maskę. I wcale nie żałuję. Na chwile obecną włosy myję na dwa sposoby, tradycyjny i odwrócony. Wszystko zależy od czasu i planów na kolejny dzień.
Maskę pokochałam miłością bezgraniczną za to co robi z moimi włosami. Uwielbiam efekt sypkości, co jest ciężkie do uzyskania przy moich gęstych włosach. Kocham wygładzenie, jakie daje. No i znów ten zapach. Wakacje na wsi. Nigdy nie myślałam, że polubię się tak z produktem tego typu.




BONUS





Dla wzmocnienia efektu zadbanych włosów do maski dodaje kilka kropel keratyny. Dodatkowo nawilża i wygładza. Zresztą jest to produkt uniwersalny, który tak samo skutecznie działa na włosy jak i paznokcie. Należy tylko uważać z ilością, bo przeproteinowanie włosów przynosi zupełnie odwrotny skutek! Przed dodaniem do jakiejkolwiek odżywki, szamponu, czy maski należy zajrzeć w skład :)



Znacie markę John Frieda? A może macie swój ideał? Chętnie sprawdzę, bo jak pisałam - ja swojego wciąż szukam ;)
Copyright © 2014 what's on your mind? , Blogger